
Tadeusz był długo oczekiwanym dzieckiem Chwedory, niezbyt urodziwej, ale silnej i zdrowej chłopki i Klemensa, barczystego, krzepkiego chłopa. Oboje pracowali we dworze. On orał pańskie pole, ona pracowała w ogrodzie. Kiedy urodziło się im dziecko, w dodatku syn, ojciec zaczął wieść życie stateczne i zarzekł się, że wódki do ust nie weźmie. Wcześniej, jeszcze przed narodzinami Tadeusza nie żyli tak zgodnie, często bywały między nimi awantury. Teraz jednak we trójkę stanowili kochającą się rodzinę.
Tymczasem kobieta właśnie najęła się do plewienia ogrodu i musiała zabrać ze sobą dziecko, bo nie było je gdzie zostawić. Tadeusz brudny jak ta boska ziemia, bo wypadał piątek, a gruntowne szorowanie odbywało się raz w tygodniu w niedzielę rano, dzielnie dreptał bosymi nóżkami obok matki, trzymając się jej spódnicy. Radosny jak skowronek cieszył się z każdego przejawu życia. Odbiegał więc co chwilę, by pogłaskać kota, nacieszyć się kogutem, kaczkami czy gołąbkiem. Zatrzymali się na chwilę u przydrożnej kapliczki, matka z pokorą pomodliła się a potem podniosła dziecko wysoko, polecając je opiece Najświętszej. W dziecku natomiast Bozia wywoływała nieokreśloną bojaźń.
Wtem gdzieś w pobliżu dobiegł męski głos. Tadeusz rozpoznał wołanie ojca i zaczął z płaczem rwać się do taty. Chwedora nie mogła go uspokoić, więc przywołała Klemensa. Ledwie się zbliżył a malec już wisiał na płocie i czepiał się ojcowskiej koszuli. Ojciec zdjął go z płotu, uściskał, a Tadeusz rozszczebiotany opowiadał mu, co widział po drodze. Pożegnali się, bo matka śpieszyła się do ogrodu warzywnego. Praca polegała na wyrywaniu chwastów i wynoszenia je w kąt ogrodu.
Czytaj więcej